Kraków i Wieliczka naszym okiem

Kraków i Wieliczka naszym okiem

Tym razem niestety nie Le Żukiem, a zwykłym autem odwiedziliśmy Kraków i Wieliczkę, ale po prostu mieliśmy zbyt mało czasu na samą podróż. Tym niemniej chcemy podzielić się z Wami naszymi doświadczeniami, bo w końcu to blog o podróżach realizowanych przez nas, a Grzmiący Rydwan to my;-) W bonusie – cała masa zdjęć. Zatem zaczynamy…

Wieliczka słynie z kopalni soli, to wie chyba każde dziecko, które nie rzucało kamieniami w swoją szkołę;-) Nie byliśmy oryginalni i nie szukaliśmy w Wieliczce nieodkrytych
skarbów architektury, tylko zajęliśmy się jak wszyscy kopalnią. Na początek wjechaliśmy na słono (w końcu kopalnia soli) parking. PIĘĆ ZETA za każdą rozpoczętą godzinę parkowania! A gdybyśmy pojechali Le Żukiem – wybecelowalibyśmy po 10 zł za każdą godzinę. Tanio nie jest, więc jeśli nie chcecie pójść w nasze ślady i dać się oskubać – szukajcie tańszego parkingu w okolicy (zwiedzanie może zająć nawet 5 godzin wraz z tężniami i muzeum). 

Bilety mieliśmy zarezerwowane przez internet, odbiór w kasie – cena to 55 zł od osoby za zwiedzanie po polsku. Do kasy trzeba się sprytnie dostać, pokonując taśmy, bo stoi masa ludzi w oczekiwaniu na wejście i nie bardzo wiadomo o co w tym chodzi. Na szczęście personel jest bardzo pomocny, więc wystarczyło jedno pytanie i już wiedzieliśmy jak odebrać wejściówki. Za prawo fotografowania do celów amatorskich trzeba zapłacić dodatkowe 10 zł.

Wejście do kopalni jest o określonej godzinie, w grupach po ok. 40 osób. W roku ubiegłym kopalnię odwiedziło ponad milion osób, co daje jakieś 2739 osób dziennie, przez cały rok, bez świąt. Dzieląc tą liczbę przez 40 – uzyskujemy jakieś 68 grup zwiedzających dziennie. Po co o tym piszę? Bo nie spodziewajcie się spokojnego delektowania zwiedzaniem – raczej będzie to szybki sprint i to na czas. Osoby lubiące fotografować – raczej bardzo jasne obiektywy i dobra czułość ISO – inaczej fotki wychodzą słabo, a na zabawy statywem i czasem naświetlania nie ma po prostu czasu. 

Trasa zwiedzania to ok. 3 km, co odpowiada ok. 1% wszystkich chodników kopalnianych (jest ich 300 km), więc zobaczymy niby niewiele, ale za to bardzo treściwie – wszystkie wspaniałości i wykute komnaty, oraz rzeźby są na trasie turystycznej. Jest jeszcze możliwe zwiedzanie trasy górniczej, ale nie korzystaliśmy z niej, więc nie wiemy co tam można zobaczyć. 

Każdy uczestnik otrzymuje radiowy audioprzewodnik, w którym słyszy głos przewodnika. Niestety z racji natury fal radiowych i środowiska kopalnianego – nie jest to idealne rozwiązanie i łatwo tracimy zasięg. Trzeba się pilnować swojego przewodnika i być niemal w zasięgu wzroku, aby system działał poprawnie. Do tego oczywiście ważne na jakiego przewodnika trafimy i czy będzie on umiał zainteresować tym o czym opowiada. Kopalnię można zwiedzać w sumie w kilkunastu językach, nawet po albańsku i w esperanto – jakby ktoś potrzebował. 

Zwiedzanie rozpoczyna się od zejścia po kilkuset drewnianych schodach na poziom w okolicy -110 metrów. Tam przewodnik opowiada wstęp, zasady zwiedzania i rozpoczynamy wycieczkę po mrocznym wnętrzu kopani. Korytarze mają specjalne drzwi które zapobiegają przeciągom (a wiać potrafi tam nieźle). Maszerujemy więc żwawo, słuchając co przewodnik mówi o kopalni, dawnych czasach, metodach wydobycia, wpływie na środowisko i czekając często na opuszczenie przez poprzednią grupę atrakcji do której wchodzimy. Niestety przerób zwiedzających jest olbrzymi – co napisałem wcześniej – stąd „korki” podczas zwiedzania. 

Odwiedzamy dawne wyrobiska, na wielu z nich są inscenizacje i makiety ułatwiające wyobrażenie sobie jak dawniej sól wydobywano. Jest też trochę instalacji typu światło i dźwięk, oraz działające makiety maszyn wyciągowych itp. Jednym z kieratów (w skali 1:1) można nawet do upojenia kręcić. Nie będę się szczegółowo nad eksponatami rozwodził – to po prostu trzeba samemu zobaczyć – ja tylko zachęcam;-)

W trakcie całej wycieczki schodzi się jeszcze niżej, do poziomu -135 metrów. Na końcu trasy jest muzeum które można zwiedzić lub pominąć. Jest też najgłębiej położona restauracja na świecie, wystawa minerałów i jeszcze kilka innych atrakcji. Na powierzchnię wydostajemy się górniczą windą – wrażenie całkiem ciekawe – w 40 sekund na górę;-)
Podsumowując Wieliczkę – na plus:
  • niesamowite miejsce
  • ciekawe zwiedzanie
  • dobra organizacja 
  • dobrze ułożona trasa
Na minus:
  • drogi parking (czemu nie ma opłaty jednorazowej bez liczenia czasu?)
  • duże tempo zwiedzania

Teraz przeniesiemy się do Krakowa, gdzie spędziliśmy kilka dni, mieszkając na modnym ostatnio Kazimierzu. To dawna dzielnica żydowska, gdzie obecnie powstał milion knajpek, jedna bardziej wyszukana od drugiej, oraz rozmaite sklepy rękodzielnicze, jak i same pracownie artystów. Być w Krakowie i nie wpaść na Kazimierz – passe i fopa;-)

Ja sam nigdy za Krakowem nie przepadałem, ale ponieważ lubię nowe doznania – dałem się tam grzecznie zawieźć;-) Sam Kazimierz położony jest rzut beretem od Wawelu, wszędzie blisko i wygodnie. Są na nim problemy z parkowaniem, z racji wąskich uliczek i niezbyt szerokich chodników, oraz na kierowców czyhają parkomaty. Opłaty w godzinach 10-20 i z tego co widziałem – jest nieduża armia kontrolerów. Parkowanie w cenach około warszawskich – zatem 3 zł z hakiem za godzinę (każda kolejna droższa). 

Nie ma za to problemów z napiciem się piwa, wina, zjedzeniem czegoś pysznego, prostego, lub wręcz przeciwnie – wyszukanego. Przekrój rozmaitych kuchni po prostu oszałamia. Kazimierz z racji pewnych (że tak delikatnie powiem) zaniedbań wygląda dość „bułgarsko” – czyli odpadający tynk, stara stolarka okienna, dawno nie malowane ściany. Pozornie wydawać się to może smutne, ale z racji iż miejsca nie są opuszczone – czuje się wyraźnie tętniące i autentyczne życie miasta. To nie jest piękna, kolorowa dekoracja dla turystów. To żywe miejsce z jego mieszkańcami i turystami. Moment w którym Kazimierz zostanie otynkowany i odmalowany – będzie jego końcem (lub tylko końcem pewnej epoki).

Ponieważ była to kiedyś dzielnica żydowska – mamy pełno oryginalnych synagog, bóżnic, cmentarzy, napisów po hebrajsku, oraz współczesnych odniesień do dawnej kultury żydowskiej tego miejsca. Fajnie chodzi się po ulicach gdzie ściany domów i kamienic są prawdziwym świadectwem pewnej epoki. Czułem się tam lepiej niż na odbudowanym z ruin warszawskim Starym Mieście, gdzie niestety nie umiem poczuć historii. 

Udało nam się zupełnie przypadkiem wpaść na imprezę pt. 140 lat Krakowskiej Komunikacji Miejskiej. Zorganizowano ją w starej zajezdni tramwajowej, gdzie stacjonują zabytkowe tramwaje. Zaprezentowano oprócz nich – również najnowocześniejszy krakowski tramwaj, zamówiony w bydgoskiej Pesie – Krakowiak. Nazwa raczej mało oryginalna, no ale jakaś jest;-) Krakowiacy i krakowianki z krakowiątkami tłumnie przybyli popatrzeć na te cuda. Przybył też pierwszy omnibus konny – od takich bowiem pojazdów, 140 lat temu rozpoczęła się krakowska przygoda z komunikacją miejską. Był to taki symboliczny moment – spotkanie konnego omnibusa z nowoczesnym tramwajem – potężna przepaść technologiczna. Poniżej macie zdjęcia z tego wydarzenia.

 

Spacer na krakowski rynek to oczywiście turystycznie obowiązkowy punkt programu i nie zamierzaliśmy z niego rezygnować. Odwiedziliśmy w Sukiennicach Muzeum Narodowe (a raczej jego oddział), gdzie prezentowane są wybitne dzieła głównie polskich autorów. Jeśli więc macie ochotę na Matejkę – to koniecznie trzeba tam pójść. Wstęp w niedziele jest za darmo, ale za to w poniedziałki zamknięte. Tutaj link jakby ktoś chciał dokładnych informacji. 

W muzeum znaleźliśmy pyszny żart z dawnych czasów muzealnych. W bardzo gustownej gablocie spoczywały starożytne kapcie muzealne jakie jeszcze całkiem niedawno nosiło się w prawie każdym takim miejscu. Koszmarne „bambosze” z filcu, z gumką, zakładane na buty. Tutaj fajnie sobie z tego zażartowano, pakując taki eksponat (z podpisami;-) w galerii ze sztuką przez duże S.

Rynek był pełny straganów z przeróżnym rękodziełem, oglądanym przez tysiące takich jak my turystów. Wiele ciekawych przedmiotów udało nam się wypatrzeć, podglądaliśmy też pracę kowala i innych rzemieślników znających dawny fach. Fajnie się patrzy jak z kawałka niczego powstaje coś pięknego.

Ostatnim punktem naszego programu była kolacja w ciemnościach. Organizowane są one na Brackiej w Piwnicy pod Kominkiem i cieszą się sporym zainteresowaniem. Mógłbym tutaj krok po kroku opisać całe doznanie, ale nie chcę zepsuć zabawy tym którzy nie mieli jeszcze okazji spróbować takiego wyzwania. Dlatego tylko pobieżnie powiem że sala jest zaciemniona od samego początku i goście są parami wprowadzani przez kelnera z noktowizorem. Dzięki temu nie wiemy nawet jak wygląda wystrój, skupiamy się więc siłą rzeczy na jedzeniu i partnerze;-) Obsługa zabawia gości w przerwach pomiędzy potrawami, a na koniec sala jest powoli rozświetlana i wówczas dowiadujemy się PRAWDY o tym co zjedliśmy;-) My gorąco polecamy – znakomite doświadczenie.
Kraków mi się bardzo podobał (bo Sylwia to go zna na wylot prawie;-) i nie będę więcej go unikał;-) Jak tylko będzie możliwość – chętnie wybiorę się ponownie i zbadam kolejny kawałek;-) A teraz trzeba powrócić do przygotowań do kolejnej eskapady… 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.