Złombol 2014 – cz.2

Złombol 2014 – cz.2

Dzień trzeci – c.d.
Po krótkiej przerwie w Maku, jeszcze na Węgrzech, analizujemy dalsze opcje i wybieramy jazdę przez Austrię. Kraj to nieco tańszy dla naszej maszyny, niż Słowenia. Koszt winiety bowiem to 8,5 Eur, a Słoweńcy winszują sobie 40 Eur. Zatem wybór jest prosty. W Austrii zajeżdżamy na małą stację, tankujemy do pełna (na Węgrzech udało nam się tego uniknąć) i kupujemy winietę. Zmieniamy też wycieraczki na nowe (zapomniałem wcześniej, a ciągle leje) i pokrywamy szybę tzw. „niewidzialną wycieraczką”.

Droga z campingu na Węgrzech
Ruszamy w drogę i po chwili znowu pada, zaczynamy zresztą mieć tego dość – lało na Słowacji, lało na Węgrzech (na szczęście nie w nocy) i leje w Austrii. Jedziemy z przelotową prędkością na poziomie 95-100 km/h, testowo rozpędzamy się do 111 km/h i na tym kończymy fazę eksperymentów:-) Niedaleko Grazu zaczyna się lekko przejaśniać, a tuż za Grazu mamy wreszcie słońce i to całkiem mocne;-) Autostrada wymaga od nas wspinaczki, w zamian dostajemy piękne widoki.

Austriaccy policjanci są szalenie mili i polują z suszarkami na kierowców. Nas to nie dotyczy jednak;-) Pod górę wyprzedzamy polskiego tira, którego kierowca nie może się nadziwić że Żuk daje radę. Krótka rozmowa przez CB i mkniemy dalej. Niestety nie długo – po ok. 3 kilometrach mamy pierwszą awarię. Zaczynamy się dymić jak trafiony pociskiem niemiecki czołg. Na szczęście tuż przed zjazdem, skręcamy więc i stajemy na poboczu. Okazuje się że to nic wielkiego – po prostu odrobina oleju która wycieka z silnka (każdy stary kierowca wie że Żuk i Nysa muszą puszczać olej, bo to znaczy że smarowidło jest;-) pęd powietrza porywa i rzuca na przechodzącą tuż za skrzynią biegów rurę wydechową, gdzie uroczo się spala i wydziela dym. Po kilku minutach ruszamy dalej z mocnym postanowieniem dorobienia z puszek po piwie i drutu solidnej osłony. To jednak zadanie na wiecżór, po dotarciu do celu wycieczki. (Dopisek – okazało się finalnie że to nie olej, a po prostu przypaliliśmy lekko sprzęgło rwąc pod górę. Nic się nie stało, później nie miało to już miejsca).

Zatrzymujemy się ponownie jakieś 20 km dalej i po robimy godzinną przerwę. Po pierwsze chcemy wystudzić dobrze auto, po drugie trzeba pod nie wejść i skontrolować wszystko, a po trzecie jesteśmy głodni. Grillujemy sobie spokojnie na gazowej płycie kuraka i jakieś inne frykasy, uzupełniamy wodę w zbiorniku spożywczym i odpoczywamy. Znowu zaczyna padać. Po 19:30 ruszamy w dalszą drogę, bo wcale blisko nie mamy. Jako że już ciemno i mokro – redukujemy przelotową prędkość do 80-85 km/h. Przed nami jeszcze dobre 200 km do celu.
W trakcie jazdy okazuje się że na pierwszym campingu jest kosmiczna kolejka, a na drugim kiepskie warunki, Trzeci podobno zamknięty. Do tego na miejscu też leje. Fioła można dostać od tego deszczu. Zasuwamy więc niepewni tego gdzie i jak bedziemy spać, ale to przecież Złombol – musi być element ryzyka;-)

Przed 22:00 żegnamy deszczową Austrię i witamy suche póki co Włochy. Mamy nadzieję że dalej też już będzie sucho, bo czeka nas tradycyjnie już rozbijanie obozu po ciemku, a nic tak nie psuje humoru dodatkowo jak mokre otoczenie. Włoskie autostrady są całkiem miłe, ale płatne, za to relatywnie niedrogie – ok. 1 Eur za 10 km.

Docieramy na camping (ten drugi), jest sucho (w miarę), rozwijamy obozowisko i na zegarze już dzień czwarty, czyli kilka minut po północy.
Dzień czwarty

Z mocnym postanowieniem że nie imprezujemy, tylko śpimy bo rano dalej jazda – rozpoczynamy imprezę, która tradycyjnie kończy się o 4 rano;-) Wstajemy równiez tradycyjnie około ósmej, jemy, oglądamy Adriatyk i już o 11:00 ruszamy do Levanto. Tym razem ruszamy mini konwojem, z załogami Żul Panter i Don Poldon. W składzie Żul Panter jedzie z nami Maciek Zientarski i na bieżąco robi materiał o Złombolu i nie tylko.

W planach na dziś mamy przejazd przez Veronę, oraz znalezienie Mc Donalda dla WiFi;-) Chcemy dotrzeć w miarę wcześnie na camping, a nie jak zwykle o północy, stąd plan jechania płatnymi drogami. Włochy w dzień są po prostu piękne. Pogoda jest doskonała i mamy dużą nadzieję na noc w hamaku bez rozpiętego tarpa.

Niedaleko przed Veroną mamy pierwszą awarię. Szlag trafia tylne światła. Lewe mruga w rytmie „Disko Partizani” a prawe zapala się jak mu wygodnie – dowiadujemy się o tym od załogi jadącej za nami. Zatrzymujemy się na stacji aby to naprawić, bo po zmroku nie chcemy jechać bez tylnych świateł. Przyczyny są dwie. Pierwsza to błyskawiczna elektrokorozja chińskiej „żarówki LED”, nprawiona przy pomocy lutownicy. Po prostu deszcze w których jechaliśmy przez dwa dni dokonały zniszczenia lutów w „żarówce”. Prawa strona jest bardziej skomplikowana – brakuje jej paru woltów. Aby nie tracić czasu na ich szukanie – ciągniemy bypass z lewej lampy i podłączamy do niej prawą. Światła działają, jazda dalej. Nasz ambitny plan zaliczenia małego zwiedzania w Veronie raczej upada jeśli nie chcemy na campingu być tradycyjnie o północy.

Postanawiamy ruszyć skosem, omijając oficjalny camping i zaoszczędzić na następny dzień nieco ponad 100 km drogi. Docieramy z małymi perypetiami w okolice Arenzano i przez ponad godzinę szukamy jakiegoś miejsca do spania. Nawigacja wskazuje nam drogę do pola namiotowego – okazuje się że wjeżdżamy od zera do 255 metrów drogą z mijankami o nachyleniu 18 stopni! Żuk daje radę. Gorzej że okazuje się iż pola nie ma. Trzeba zjechać w dół – a jest to naprawdę mocne doznanie, szczególnie kiedy podczas zjazdu przepala się bezpiecznik i gasną nam światła dachowe. Jest już tradycyjnie po północy;-)
Dzień piąty

Tym razem bijemy rekord – spanie mamy dopiero o 1:00, ale oczywiście delikatna imprezka trwa do 3:30 bo spotkaliśmy kilka załóg Złombolowych na naszym campingu (dopiero Carabinieri wiedzieli gdzie jest czynny).  Szykujemy się do podróży wzdłuż Lazurowego Wybrzeża. Jest po prostu pięknie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.