Złombol 2015 – relacja z całej wyprawy

Złombol 2015 – relacja z całej wyprawy

Tegoroczny Złombol miał być dla naszej ekipy nieco innym
wyzwaniem niż zeszłoroczny z kilku powodów. Po pierwsze wiedzieliśmy już jak to
się odbywa, czego się spodziewać i jak dojechać do celu bez samodzielnie
generowanych problemów, po drugie planowaliśmy znacznie dłuższą trasę niż
wyznaczona przez orgów.  Ubiegłoroczne
doświadczenie pozwalało nam pokusić się o zrobienie bardzo długiej trasy, na
której chcieliśmy dużo zobaczyć (a właściwie to jak najwięcej;-). Plan zakładał
przejechanie szesnastu krajów w szesnaście dni. Po kolei wyglądać miało to tak:
Czechy, Austria, Niemcy, Szwajcaria, Liechtenstein, Włochy,
Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Albania, Macedonia,
Bułgaria, Rumunia, Węgry, Słowacja.
Chwila przed startem

Przygotowania do wyprawy były proste, wiedzieliśmy co nam
potrzebne, staraliśmy się wyeliminować błędy popełnione rok temu. Zmieniliśmy
lodówkę na kompresorową, składane skrzynki na nieskładane (solidniejsze i
lepsze), w Żuku pojawiły się haczyki na ubrania i stolik z przodu auta, a pod
podłogą drugi zbiornik paliwa. To właściwie wszystko jeśli chodzi o wyposażenie;-)

Start z Warszawy do Katowic w dniu 14.08 wykonaliśmy z małym
poślizgiem, ale zasadniczo był on wkalkulowany. Dojechaliśmy bez problemów w
okolicy 19:00 i zarejestrowaliśmy się u organizatorów, z odbiorem naklejek.
Spaliśmy w Chorzowie i rano w sobotę 15.08 stawiliśmy się na linii startu.
Ekscytacja nasza była nieco mniejsza niż rok temu, czuliśmy
się starymi wyjadaczami, co nie znaczy że…
…nie narastało w nas napięcie. W końcu
taki wyjazd to jedna wielka niewiadoma. Czas leciał w tym roku  szybko i o 12:00 wystartowaliśmy jako pierwszy
Żuk w całym tegorocznym Złombolu.
Jezioro Bodeńskie
Plan na dzień pierwszy zakładał dotarcie do
Wiednia, co całkiem sprawnie wykonaliśmy, ale oczywiście okazało się że na
campingu brak wolnych miejsc, a dochodziła już 21:00. Chwila namysłu, analizy,
badanie okolicy i okazuje się że zasadniczo nie ma szans na spanie w promieniu
kilkudziesięciu kilometrów, a nie mieliśmy ochoty na spotkanie z austriacką
policją za spanie na dziko. Austriacy to nie jest naród raczej przyjazny
Polakom w starym aucie.
Camping w Bregenz
Szybka decyzja i zeszłorocznym zwyczajem decydujemy się na
wykonanie skoku na kolejny camping. Trasa długa, bo ponad 620 km (drugi etap
był najdłuższym w tegorocznej edycji), ale my lubimy jeździć w nocy, tym
bardziej że całość miała odbyć się po niemieckich autostradach, a tam widoki
raczej słabe. Dodatkowo w tym momencie skończyły się dla nas upały, które
męczyły nas przez ostatnie trzy tygodnie przygotowań. W Niemczech zaczęło padać
i stan ten trwał z przerwami przez kilka dni. Dzięki temu można było
odetchnąć;-)
Liechtenstein – Vaduz 

Gdzieś w Liechtenstein 

Granica Szwajcarska
Rano, 16.08 (niedziela) tuż po 9:00 osiągnęliśmy Bregenz nad
jeziorem Bodeńskim. Mieliśmy za sobą całonocną jazdę w deszczu i deszczyk na
powitanie. Nie zraziło nas to bynajmniej. Trochę ochłody ma swoją wartość;-)
Moczenie nóg w zadziwiająco ciepłym jeziorze Bodeńskim było bardzo miłym doznaniem.
Rozłożyliśmy obóz i obserwowaliśmy całodzienne i „północne” zjeżdżanie się
innych załóg, które trasę pokonywały w dzień. A tymczasem cały czas padało… Ci
którzy dotarli późno nie mieli już szans na nocleg na campingu. Zatem nasz
nocny skok był strzałem w dziesiątkę. Wieczorem bankiecik z ekipą Żukole i grzecznie
poszliśmy spać około północy.
Gdzieś w Szwajcarii 

Gdzieś w Szwajcarii
Nasz plan zakładał w tym roku wczesne chodzenie spać i
wczesne wstawanie. Z tym pierwszym bywał problem, ale pobudka była bezlitosna –
o 6:30 wykręcane były korki z materacy. Dzięki tej metodzie udawało nam się
wyruszać na kolejny etap o 8:30, dzięki czemu odpadało szukanie spania po nocy,
kiedy wszystkie campy nabite są już na full i pozostaje spanie na dziko, co po
ciemku nie jest najłatwiejsze do znalezienia.

Przełęcz Julier 

Przełęcz Julier 
Nadszedł poranek 17.08 – pobudka o 6:30, jedzenie i zwijanie
obozu (niestety na mokro). Ruszyliśmy tuż po ósmej rano malowniczymi drogami
Liechtensteinu i Szwajcarii do Włoch, gdzie mieliśmy spać na campingu w Domaso. Zaliczyliśmy
zupełnie niechcący przełęcz Julier o wysokości 2200 m. npm. Tak po prostu
poprowadziła nawigacja, która miała przykazane omijać płatne odcinki. Niechcący
mieliśmy zaprawę przed Stelvio i zaliczyliśmy wysoką i malowniczą przełęcz. Na
szczycie przełęczy cisza i spokój – Clarksson jej jeszcze nie zareklamował;-)
Zjazd przepiękny, widoki nieziemskie. 

Jezioro Como
Po drodze jak zwykle nieśliśmy pomoc, co
spowalniało nas nieco, przez co oczywiście główny camp był już zamknięty dla
nowoprzybyłych, ale spaliśmy na zapasowym bez najmniejszego problemu.  Tutaj wykonaliśmy pierwszy serwis maszyny –
wykasowaliśmy luz w przednim lewym kole, oraz zajrzeliśmy w kilka istotnych
miejsc. Wieczorem tradycyjnie dołączyła do nas załoga Żukole i znowu nieco
poimprezowaliśmy;-)
 Atak na Stelvio
Stelvio prawie zdobyte
Ostatni dzień Złombola – 18.08 – pobudka o 6:30, zwijamy się
i ruszamy. Zdziwiło nas że sporo załóg wystartowało przed nami i to załogi
które miały szybsze auta! Tego dnia do pokonania było tylko 150 km, ale ponad 45
km to Królowa Alp – czyli przełęcz Passo dello Stelvio gdzie znajdowała się
tegoroczna, symboliczna meta Złombola. Droga jest fantastyczna, najeżona
serpentynami, widoki są po prostu wspaniałe. Przez 22 kilometry trwa podjeżdża
się pod górę, z wymagającymi technicznie serpentynami. Zaowocowało
przygotowanie maszyny – Żuk rwał jak wściekły do wysokości ok. 2000 m npm, a
potem niestety brak doładowania dał o sobie znać. Czarny dym, mało mocy to
skutek rozrzedzonego już powietrza, w którym jest po prostu za mało tlenu.
Jednakże uparcie drapał się pod górę, aż na sam szczyt. Przełęcz zdobyta!!!
Stelvio zdobyte!!! 

Zjazd ze Stelvio
Jeremy Clarksson rozreklamował tą przełęcz poprzez Top Gear,
nazywając ją najpiękniejszą drogą Europy i przyznać trzeba że miał rację. Jest
piękna i technicznie trudna. Wymaga umiejętności jazdy w górach, dobrej
znajomości swojego pojazdu i hamowania silnikiem. Na szczęście Andoria to
potężny kompresor – przy zjeździe praktycznie nie używaliśmy hamulców, silnik
na dwójce załatwiał temat.
Meta w Prato allo Stelvio 

Ruszamy do Wenecji
Symboliczna meta tegorocznego Złombola okazała się dość
chłodnym i zatłoczonym miejscem;-) Zjedliśmy wursty, zrobiliśmy pamiątkowe
zdjęcia, pogadaliśmy z polskim kolarzem który przełęcz zdobył rowerem, pooglądaliśmy
stragany i rozpoczęliśmy dłuuuuugi zjazd w dół, do Prato allo Stelvio na camping gdzie znajdowała się meta właściwa.
Na miejscu bylismy wczesnym popołudniem, złapaliśmy dużą i
fajną parcelkę, którą sprawnie zastawiliśmy sprzętem obozowym rezerwując w ten
sposób miejsce dla Żukoli (ci jak zwykle jechali w ogonie;-). Świeciło
słoneczko, radośnie świętowaliśmy nasz sukces, kiedy to pogoda powróciła do
zwyczaju zalania wszystkiego wodą. Znowu trzeba było rozwinąć daszek
przeciwdeszczowy i przygotować się na stacjonarną imprezę w deszczu. Trwała ona
dość długo, ale mogliśmy sobie na to pozwolić, bo następnego dnia później
wstawaliśmy i ruszaliśmy w drogę do Wenecji. Tak więc świętowaliśmy sukces
drogowy i zdobycie kolejnego dyplomu do powieszenia na ścianie.
W tym miejscu zakończył się dla nas etap Złombolowy i rozpoczęła nasza wyprawa.
Poranek nadszedł w miarę ciepły i suchy, spakowaliśmy się
sprawnie i w okolicy 10 rano ruszyliśmy bocznymi drogami do Wenecji. Staraliśmy
się tam gdzie się da unikać autostrad i delektować się widokami. I nie
zawiedliśmy się. Dziesiątki malowniczych miasteczek, wiosek, gór, rzek,
strumieni i wodospadów. Dopiero kiedy opuściliśmy włoski Tyrol Południowy
zrobiło się płasko i przywitała nas Wenecja. Oczywiście deszczem.
Gdzieś w Wenecji

Gdzieś w Wenecji
Wieczorne zwiedzanie wypadło zatem z planu, rozłożyliśmy
mokry obóz na campingu przy lotnisku Marco Polo, z którego jeden z naszych
załogantów odlatywał rano do Niemiec na dwa dni. Za to z małym opóźnieniem
przybyli Żukole i pod daszkiem przeciwdeszczowym bawiliśmy się całkiem fajnie.
Gdzieś w Wenecji

Gdzieś w Wenecji
Wenecki poranek – 20 sierpień – stan osobowy -1 bo Piotr już
poleciał. Sprawdziliśmy prognozę – ma być słonecznie cały dzień. No to decyzja
– jedziemy do Wenecji. Jako że camp miał dobę do 12, dogadaliśmy się że za 10
Eur możemy zostawić spakowane auta na wewnętrznym parkingu campingu pod opieką
i za 3 Eur od osoby (w obie strony) pojechać do Wenecji autobusem (linia 19,
dwa przystanki). Okazało się to idealnym rozwiązaniem (parking niestrzeżony w
Wenecji to 27 Eur dla naszego auta, plus People Mover za chyba 1,5 Eur w jedną
stronę od osoby).
Gdzieś w Wenecji 
Wenecja ponownie cudowna. Szybko i sprawnie zgubiliśmy się w
niej, tym razem po drugiej stronie Grande Canale. W zeszłym roku ta zabawa
bardzo nam się podobała. Błądziliśmy wąskimi uliczkami, unikając turystów,
przez co widzieliśmy „tylną” część Wenecji. Obejrzeliśmy procedurę
wywozu śmieci (bardzo ciekawa), znaleźliśmy przepiękne detale architektoniczne,
oraz absolutnie urokliwe zaułki. Przy jednej z większych uliczek natrafiliśmy
na Centrum Sztuki Współczesnej z niesamowitą wystawą i to za darmochę.
Obeszliśmy całą, delektując się zarówno wystawą jak i samym budynkiem i
widokami z jego okien. Poczuliśmy ducha Wenecji…
Gdzieś w Wenecji

Granica Słoweńska
Wszystko co dobre szybko się kończy. Każdy to wie.
Wróciliśmy po Le Żuka i po pożegnaniu definitywnym z Żukolami – ruszyliśmy do Chorwacji
przez Słowenię. Droga całkiem fajna, tyle że zaczęło oczywiście padać. W
Słowenii krótka przerwa na tradycyjnego pieczonego w całości prosiaka (tu przez
chwile nie padało), a następnie przekroczyliśmy granicę z Chorwacją.  Do deszczu dołączył wiatr i to bardzo silny.
Jazda nadmorską magistralą stawała się momentami walką o utrzymanie auta na
jezdni. Robiło się zresztą ciemno i postanowiliśmy poszukać noclegu, a
następnego dnia nadrobić autostradą stracony czas (musieliśmy bezwzględnie
dotrzeć do Dubrownika następnego dnia).
Gdzieś w Chorwacji 

Gdzieś w Chorwacji 
Wstał poranek 21.08 – chorwacki camping przypadkowo
napotkany był niezłym ekstremum. Wiało tak że po raz pierwszy spaliśmy w
hamakach huśtani całą noc. Ludzie z kamperów rano szukali swoich rzeczy po
całym campingu. Namioty (bo jeden się suszył) kotwiczyliśmy śledziami i
przywaliliśmy brzegi kamieniami, żeby nie odleciały.
Gdzieś w Chorwacji 

Gdzieś w Bośni
Zwinęliśmy obóz – tym razem wreszcie na sucho i autostradą
pojechaliśmy w dół – na Dubrownik. Po drodze przekroczyliśmy jeszcze granicę z
Bośnią i Hercegowiną, by po chwili wrócić do Chorwacji. Widoki z magistrali
nadmorskiej naprawdę zapierały dech w piersiach. Tuż przed samym celem znaleźliśmy
camp, wynajęliśmy parcelkę w gaju oliwnym rosnącym tam chyba od setek lat i
zajęliśmy się odpoczynkiem. W nocy oczywiście deszcz, który perfekcyjnie zepsuł
nam spanie w hamakach i zamienił ziemię w błoto;-) Nie chciało nam się rozpinać
osłony przeciwdeszczowej to mieliśmy za swoje;-)
 Dubrownik

Dubrownik
Dzień następny wstał ponury, ale ok. 9:00 było całkiem już
słonecznie. Niespiesznie zwijaliśmy obóz i szykowaliśmy się do wyjazdu na
lotnisko za Dubrownikiem żeby odebrać Piotra. Przejazd na lotnisko bardzo
urokliwy, pooglądaliśmy Dubrownik z góry z mocnym postanowieniem że zaraz tam
wrócimy. Samolot wylądował o czasie (mamy nawet na filmie jak ląduje nad drogą
dojazdową) i odebraliśmy naszego załoganta. Zawróciliśmy do Dubrownika, ale
najpierw wjechaliśmy bardzo stromą drogą pod górną stację linowej kolejki
dubrownickiej. Wjazd bardzo trudny, ale po Jolier i Stelvio nie robiło to już
większego wrażenia;-)
Dubrownik

Niedaleko Dubrownika
Widok z góry był po prostu fantastyczny. Kolejkę odbudowano
dopiero niedawno, została ona zniszczona podczas ostrzału Dubrownika w czasie
„wojen jugosłowiańskich” w latach 90-tych XX wieku. Dubrownik z góry
jest bardzo malowniczy, postanowiliśmy więc zjechać Żukiem na dół i zapoznać
się z nim bliżej. Czasu mieliśmy mnóstwo, bo musieliśmy jeszcze tylko dojechać
do Kotoru w Czarnogórze, a to raptem 2h jazdy. Okazało się jednak że parkowanie
w Dubrowniku to coś niezwykle trudnego, więc po pewnym czasie zrezygnowaliśmy i
ruszyliśmy do Kotoru, obiecując sobie że wrócimy kiedyś do Dubrownika. Pewnie w
październiku, jak się turyści wyniosą;-)
Granica z Czarnogórą 

Prom w zatoce Kotorskiej
Na granicy Czarnogórskiej dało o sobie znać nasze szczęście.
Potężny, ośmiokilometrowy korek oczekujących był w drugą stronę;-) My
śmignęliśmy przez granicę jak łanie w góra kwadrans, spotykając przy okazji
klubowiczów z Klubu Cytrynki;-) Od momentu wjazdu do Czarnogóry deszcz stał się
tylko wspomnieniem.
1200 metrów nad zatoką Kotorską 

1200 metrów nad zatoką Kotorską
Objechaliśmy pół zatoki Kotorskiej, delektując się
niesamowitymi widokami, kolorami i zapachami. Promem przepłynęliśmy na drugą
stronę zatoki (chyba 4,5 Eur) i zgodnie z planem rozpoczęliśmy zdobywanie góry
na której planowaliśmy spać. Wjechaliśmy autem do parku narodowego Lovcen,
gdzie za 2 Euro od osoby można obozować gdzie się chce;-) Naszym celem był
punkt widokowy nad Kotorem na wysokości 1200 metrów nad poziomem zatoki.
1200 metrów nad zatoką Kotorską

1200 metrów nad zatoką Kotorską
Udało nam się trafić na moment zachodu słońca, a następnie
delektowaliśmy się widokiem nocnym, ogniami sztucznymi które były takie
malutkie tam w oddali, widokiem statków pływających w zatoce, itd. Spaliśmy w
hamakach, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Wczesna pobudka i patrzyliśmy jak
Kotor się budzi, jak słońce powoli wypełnia uliczki światłem. Coś niewymownie
pięknego. Na tym tarasie zjedliśmy śniadanie, czyli naszą nieśmiertelną
jajecznicę na boczku, pyszne pomidory i inne cuda, patrząc na widok wart milion
dolarów.
1200 metrów nad zatoką Kotorską
1200 metrów nad zatoką Kotorską

1200 metrów nad zatoką Kotorską

1200 metrów nad zatoką Kotorską
Ok. 11:00 wjechaliśmy jeszcze wyżej, do mauzoleum  Piotra
II Petrowicia Niegosza
, gdzie w momencie zaparkowania strzelił nam
elastyczny przewód hamulcowy. Wymiana zajęła raptem z 10 minut razem z
odpowietrzeniem, czym zasłużyliśmy na podziw pana z obsługi miniparkingu. Samo
mauzoleum znajduje się czterysta parę schodów wyżej niż parking;-) W sumie
trzeba wdrapać się na prawie 1700 m. npm.
Mauzoleum Niegosza

Zjechaliśmy do miasteczka Cetynia – dawnej stolicy
Czarnogóry, gdzie degustowaliśmy lokalne frykasy, czyli po prostu zjedliśmy
pyszny obiad w polecanej przez lokalną ludność knajpce. Było warto;-) Po
posiłku i odpoczynku – zwiedziliśmy przepiękną Budvę, ale już za chwilę czekała nas jazda do Albanii – kraju który wzywał nas
wręcz magnetycznie. Uprzedzano nas że tam mordują, gwałcą i okradają w dowolnej
kolejności. Że nie wolno jeździć po ciemku, schylać się po mydło i co tam
jeszcze człowiek wymyśli. Że na pewno złapiemy jakieś choroby, zeżrą nas
bezpańskie psy  i porwie albańska mafia.  Mieliśmy to wszystko precyzyjnie gdzieś…

Budva

Granica albańska
Wjazd do Albanii nastąpił dokładnie po zmroku, jechaliśmy
wąską, ruchliwą, pełną nieoświetlonych motorowerów drogą. Wszędzie leżały
śmieci, wałęsały się psy, dzieci i mężczyźni. Do tego rozwalone zwierzę na połowie jezdni, koszmarny smród i dziury w jezdni. I to wcale nie jest żart. Z tym
że po pierwsze – dało się spokojnie jechać, a po drugie – były to wioski albańskich
Cyganów, którzy umiejętnościami robienia syfu wokół siebie przebijają swoich
pobratymców z innych części świata o rząd wielkości…
Nocleg na albańskiej stacji

Po 20 kilometrach wszystko to zniknęło i pojawił się całkiem normalny kraj z autostradą. Z tym że nadal nie widzieliśmy nic poza obrębem świateł auta bo było już ciemno. Nawigacja zaprogramowana była na jazdę do wybrzeża, gdzie planowaliśmy dziki camping. Niestety droga jaką chciała nas poprowadzić robiła się coraz gorsza, lepszej za bardzo nie było, więc podjęliśmy decyzję o wycofaniu się do drogi głównej i szukaniu alternatywy dla noclegu na plaży. Tak też uczyniliśmy i ruszyliśmy w stronę Tirany. Po dosłownie kilku kilometrach spotkaliśmy na stacji benzynowej Żuka, z ekipą Bez_różnicy Złombol Team o których wiedzieliśmy że są gdzieś przed nami. No góra z górą…
Chłopaki ogarnęli już temat noclegu na stacji z panem z
obsługi, więc podłączyliśmy się do nich i ustaliliśmy zasady na jakich możemy
razem pojechać dalej. Wszystkim pasowało;-)
Tirana
Świt 24.08 obudził nas przyjemnym, ciepłym wiaterkiem i
czystym niebem. Wreszcie zobaczyliśmy Albanię w całej okazałości i nie był to
widok obrzydliwy, czy niesmaczny. Po prostu piękny, nieco chaotyczny, ale miły
kraj. Pan z obsługi przyniósł nam świeżutkie winogrona i dał kładąc rękę na
sercu. Zrewanżowaliśmy się drobnym upominkiem. Po chwili pani sprzątająca
toalety podarowała nam w ten sam sposób pomidory i papryczki do śniadania. No
raj po prostu.
Tuż przed dziewiątą ruszyliśmy do Tirany. Droga całkiem
niezła, ruchliwa, milion stacji benzynowych i myjni samochodowych. Ruch
chaotyczny, ale z jakimś ukrytym porządkiem. Odkryliśmy że jak auto jedzie na
awaryjnych to oznacza że kierowca jest czymś zajęty i może być zdekoncentrowany
– dlatego ostrzega o tym fakcie innych. A co w tym czasie robił? Czytał gazetę,
pisał sms, gadał przez komórkę, zmieniał płytę itp. Pomysłowe;-)
Okolice Tirany
Wjazd do Tirany spowodował szybsze osiwienie u paru z nas.
Ruch zgęstniał i stał się totalnie nieprzewidywalny dla nas, ale Albańczycy
sobie świetnie radzili. Nasze Żuki jak się potem okazało nie były niczym dziwnym,
podobno kiedyś w Albanii trochę ich jeździło i ludzie je poznawali i odnosili
się z sympatią. Machano do nas, pozdrawiano, ustępowano miejsca. Wszystko to
było szalenie miłe i czuliśmy się  bardzo
bezpiecznie.
Okolice Tirany
Tiranę obejrzeliśmy nieco po łebkach, ale tak to jest jak
się ma mało czasu a dużo jeszcze do przejechania. Zwiedziliśmy główny plac, zajrzeliśmy w zaułki bazarowe, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy w kierunku Ochrydu w Macedonii.
Przejechaliśmy całkiem spory kawałek Albanii nowoczesnej, z autostradą,
tunelami, jak również bokami przez wioski. Piszczącej biedy poza cygańskim
wjazdem nie zaobserwowaliśmy. Za to mnóstwo serdeczności zwykłych ludzi. Do
Albanii trzeba jeszcze wrócić, tak jak i w góry Czarnogóry.
Przejście graniczne z Macedonią jak zwykle szybko i sprawnie,
aczkolwiek celnik podejrzewał ze robimy sobie z niego jaja i ukrytą kamerę –
kiedy to pierwszy Żuk przejechał, a jakieś 5 minut później podjechał drugi.
Niewprawne oko nie odróżniało ich po prostu od siebie – miały ten sam kolor,
naklejki startowe i wesołą załogę;-)
Granica macedońska

Camping Rino 
Z granicy zjechaliśmy wyboistą drogą nad jezioro Ochrydzkie
gdzie na świetnym campingu Rino – nad samym jeziorem, wynajęliśmy parcelkę.
Właściciel okazał się miłośnikiem Polaków, był niezwykle elastyczny, abyśmy
tylko dobrze się u niego czuli (5 Eur osoba, WiFi, prąd i kawa w cenie).
Polecamy zdecydowanie. Wieczorem dołączył do nas Wartburg z załogą Apetyczni i
od tego momentu mieliśmy już podróżować w trzy załogi. Byliśmy w najdalszym
punkcie zaplanowanej podróży – teraz zaczynał się powrót do domu.
Camping Rino 
Na tym campingu zostaliśmy do popołudnia następnego dnia,
podejmując decyzję że pomijamy zupełnie resztę Macedonii i całą Bułgarię,
wykonując nocny skok, zależało nam bowiem na nadrobieniu jednego dnia.
Ruszyliśmy więc po południu 25.08 do miejscowości Ochryd, trochę ją zbadaliśmy, napaśliśmy się jakąś lokalną pysznością w knajpce dla tubylców, przeszliśmy po bazarze i po
18:00 ruszyliśmy w drogę.
Ochryd

Ochryd – bazar

Ochryd

Ochryd
Nocna jazda przez Macedonię była prosta – większość trasy
autostradą tanio płatną, reszta drogami lokalnymi o nienajgorszym standardzie.
Autostrada wbrew temu co mówią przewodniki – płatna bez problemu kartami i w
gotówce Euro – nie trzeba mieć lokalnych tiurlików. Granicę bułgarską osiągnęliśmy
w okolicy północy, przekroczyliśmy bez atrakcji, powracając tym samym na łono
zjednoczonej Europy. Sama Bułgaria bardzo biedna, obserwując przydrożne domki
itp. Wyglądała jak Polska na starych Kronikach Filmowych – tak z 50 lat temu.
Niestety szału nie było. 
Na złość nam wiele dróg jest płatnych winietami,
których nie było po prostu gdzie kupić. Pięć stacji benzynowych i nikt nic nie wie… Zaryzykowaliśmy i pokonaliśmy całą
Bułgarię bez winiet. Tuż po wschodzie słońca (tak z godzinę) dotarliśmy do
Dunaju, na którym przebiega granica z Rumunią. Odprawa na granicy tradycyjnie w
3 minutki i nasz fart znowu pokazał na co go stać – na prom czekaliśmy
dokładnie 15 minut, a zdarza się wielogodzinne oczekiwanie. Koszt to 30 Eur za
Żuka i po 1 Eur od głowy. Tanio nie było, ale za bardzo nie ma jak inaczej
(czyt. taniej) przekroczyć tej potężnej rzeki.
Granica bułgarska

Granica rumuńska
W Rumunii planowaliśmy dojechać do zamku Wlada Palownika,
który leży na początku trasy Transfogaraskiej i tam spać. Udało nam się to
zrealizować około 15:00. Wykonałem tez kolejny serwis auta, walcząc z układem
chłodzenia który musiałem nieco poprawić, zanim zaatakujemy przełęcz.
Konkretnie to nie działał poprawnie zawór nagrzewnicy (czyszczenie) i założyłem
termostat który wyjąłem jeszcze w Polsce (zupełnie niepotrzebnie wyjąłem,
dlatego wkładałem). Ciekawostka noclegowa – ok. 19:00 starą Dacią przyjechał
Pan, skasował od auta po 5 Lei (1 Eur), dał worek na śmieci i życzył dobrej
zabawy. Obozowaliśmy nad rzeką, przy lesie. W Polsce byłby to zapewne Pan
Leśniczy z mandatami po 500 zł od osoby i przykazem wyjazdu natychmiast… Co
kraj to obyczaj…
Camping pod zamkiem

Gdzieś tam w dole są dwa Żuki i Wartburg
Sama Rumunia od południa do Transfogaraskiej raczej dość
„biednawa”. Widać niby inwestycje, widać że coś się powoli zmienia,
ale nadal mnóstwo furmanek zaprzężonych w osiołki, stare Dacie, sypiące się
domy. Ale są i oznaki nowoczesności – nowe kombajny, zachodnie auta, itd. Im
bardziej na północ – tym „bogaciej”.
Zamek Wlada Palownika
Poranek 27.08 – wstajemy z lekkim opóźnieniem i o 10:00
zaczynamy się wspinać na zamek Wlada Palownika – 1480 schodów daje w kość. Sam
zamek to z grubsza kupka gruzów wzmocnionych betonem, ale warto tam wejść ze
względu na widoki, szczególnie na pierwsze wiadukty Transfogaraskiej. Po dwóch
godzinach rozpoczynamy atak na trasę. Najpierw jedziemy wzdłuż zbiornika
wodnego (sztuczne jezioro), potem zaczyna się zapierająca dech wspinaczka po
serpentynach. Tuż przed 15:00 zdobywamy cel – jesteśmy na szczycie.
Fantastyczne widoki, pyszne lokalne jedzenie, mnóstwo ludzi. Spędzamy na
szczycie przełęczy jakieś półtorej godziny, obserwując z góry stronę północną –
Jeremy Clarkson kiedy ją zobaczył 
odwołał to co mówił o Stelvio i oddał tytuł Najpiękniejszej Drogi Europy
Trasie Transfogaraskiej. Miał rację…
Trasa Transfogaraska

Trasa Transfogaraska

Trasa Transfogaraska

Trasa Transfogaraska – zdobyta!
Pozostało zatem zjechać północną stroną i pomknąć do
Debreczyna na Węgrzech gdzie planowaliśmy nocleg. Niestety czasem nie wszystko
idzie zgodnie z planem… Zjazd Trasą był niesamowity, Żuk pięknie ścinał
zakręty, układał się w zakrętach i tylko żałowałem że asfalt niezbyt równy bo
można by ciut szybciej, ale starożytne zawieszenie nie dawało rady. Potem
jechaliśmy już w kierunku Węgier licząc na dojazd jeszcze tego samego dnia, ale
tym razem musieliśmy mieć pecha (skoro dotąd było szczęście). Po pierwsze
nawigacja zaprogramowana na trasę szybką, nie wiedziała że rumuńska droga jest
w koszmarnym remoncie. Mnóstwo wahadeł, wybojów itp. Straciliśmy sporo czasu, o
północy nadal byliśmy w Rumunii. Na stacji okazało się że lepiej zjechać z tej
drogi i nadłożyć 40 km, bo dalej będzie jeszcze gorzej. Zatem ruszyliśmy
dłuższą drogą, ale już po 30 km spaliła się pompa paliwa w naszym Żuku. Miałem
dwie zapasowe, kupione przezornie przed wyjazdem, bo nie wierzyłem w jakość
pompki za 50 zł. Wymiana nie była problemem, ale znowu straciliśmy nieco czasu.
Trasa Transfogaraska – tam w oddali.
Byliśmy bardzo zmęczeni, poszukaliśmy więc noclegu na dziko,
w bok od głównej drogi, nad małym stawem. Bardzo sympatyczne miejsce, jak się
okazało rano;-) Cisza i spokój.
Trasa Transfogaraska – tam w oddali.
Był już 28.08, zebraliśmy się więc z noclegu, poskładaliśmy
obóz, szybki prysznic z dachu i ruszyliśmy około 8:30. W planach był dojazd do
Tokaju, zakupy winiarskie i dalsza jazda do Smereka w Bieszczadach po polskiej
stronie. Zasadniczo prawie się udało. Jakieś 20 km przed polską granicą  nasz Żuk zaczął tracić moc, a 4 km przed –
definitywnie odmówił podjeżdżania pod górę. Zdiagnozowanie zapchanego filtra
paliwa chwilę potrwało (wymieniany był tuż przed wyjazdem, miał więc ok. 6
tys.km.), zatem było już ciemno kiedy skończyliśmy go wymieniać. Do celu
dotarliśmy w okolicach 22:00, mocno zmęczeni, ale nie na tyle żeby nie zrobić
małej, kameralnej imprezy;-)
Tokaj – Węgry 

Smerek – Polska
29.08 to ostatni dzień wspólnej podróży. Rano odjechał
Bez_różnicy Złombol Team, a po południu Apetyczni. Miło się z nimi wszystkimi podróżowało,
polubiliśmy się, pożegnanie było serdeczne. My zostaliśmy w Smereku do poranka
30.08 kiedy to wyruszyliśmy do Warszawy, którą bez przygód mrożących krew w
żyłach zdobyliśmy ok. 19:30.
Pora na podsumowanie wyprawy.
Na plus:
– zrealizowaliśmy cały plan co do joty, a nawet z nadwyżką
– poznaliśmy lepiej świat w którym żyjemy
– widzieliśmy mnóstwo niesamowitych widoków
– znakomicie się bawiliśmy
Na minus:
– kilka awarii, które jednak wspominamy z sympatią bo dały
się rozwiązać
– ciut za dużo deszczu nocami, przez co wypadło nam kilka nocy w hamakach;-(
Strasznie fajnie podróżowało się nam od Albanii na dwa Żuki
– budziły one sympatyczne zainteresowanie. Załoga Bez_różnicy okazała się ciekawą ekipą z którą przyjemnie się współpracowało, dzięki czemu dobrze czuliśmy się w
swoim towarzystwie. Apetyczni ze swoim Wartburgiem doskonale uzupełnili zespół.
Jazda w takim konwoju nieco zmniejsza sumaryczną, średnią prędkość, ale za to
jedzie się wesoło i bezpieczniej. W tym miejscu dziękujemy obu załogom za
wspólną podróż. Chętnie byśmy to powtórzyli – czyli nie było źle;-)
Zobaczyliśmy mnóstwo widoków i mnóstwo miejsc. Ktoś powie –
nie byliście tu czy tam i nie widzieliście tego czy czegoś innego. Zupełnie nas
to nie interesuje. To była nasza podróż, to jest nasze życie i nasze
wspomnienia. Za to Wy nie jedliście śniadania tam gdzie my;-)
Czy za rok znowu pojedziemy? Teraz jeszcze nie wiemy. Czeka
nas start w ciężkim rajdzie międzynarodowym, są też inne plany na tapecie.
Zobaczymy co czas przyniesie, ale jeśli nie będzie trudnego konfliktu czasowego
– Złombol zapewne zostanie przez nas zaliczony, a kolejny dyplom zawiśnie na
ścianie…

Na zakończenie podziękowania dla naszych darczyńców – to dzięki Wam dzieciaki z domów dziecka mają nowe wyposażenie, zabawki, przybory szkolne, oraz mogły pojechać na kolonie i obozy! Dziękujemy serdecznie w imieniu naszym i dzieci.

Podziwiam że doczytaliście do końca;-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.