Nie jest łatwo. Z językiem nie jest. Angielski w Ekwadorze jest równie przydatny jak chiński w Hiszpanii. Znaczy, jak się spotka chińczyka to i się pogada;-) Zatem zapewne w hostelach bylibyśmy w stanie załatwić co potrzebujemy, zarówno z personelem jak i z innymi gośćmi z całego świata (bo to bardzo turystyczny kraj). Jednakże wszędzie indziej bez hiszpańskiego się leży do góry brzuszkiem. Taki delikwent jest od razu ugotowany. Raz, że biali od razu dostają niesłuszną zazwyczaj etykietkę GRINGO (ten tytuł zarezerwowany jest dla mieszkańców USA, bo kto normalny łamałby sobie język po hiszpańsku mówiąc „estadounidense north americano” – czy jakoś tak;-). Dwa, że nie znając hiszpańskiego zostaje się chodzącym bankomatem, no bo jak się targować bez znajomości języka? Od siebie powiem że to bardzo proste – kalkulator jest potrzebny, może być ten w telefonie. Podpatrzyliśmy to w Afryce – tam na każdym straganie jest mały kalkulatorek, bo towarzystwo średnio piśmienne. Dzięki temu wystarczy wstukać cyferki oczekiwane, pokazać nabywcy, ten kasuje, wpisuje swoje i tak do skutku, czyli ustalenia zadowalającej obie strony ceny. Cyferki to każdy zna;-)
No ale o języku miało być. Rok z hakiem temu wymyśliłem Ekwador jako nasz cel i rok temu zaczęliśmy się uczyć. Oczywiście po swojemu. Zaczęliśmy od nauki słówek za pomocą takiego sprytnego programu Spanish Linduo HD. Robi się to na trzech kierunkach – mowa, słuch, pisanie. Program jest za darmo, na iOS i Androida i naprawdę ładnie wspomaga naukę. Ja się zaparłem i przez kilka miesięcy codziennie poświęcałem minimum pół godziny, Sylwia podobnie. A potem jak to w życiu bywa – nieco ciśnienie siadło, codzienne wyzwania były mocniejsze i ważniejsze i rzadziej zaglądaliśmy do programu. Tym niemniej, każde z nas przyswoiło sobie po jakieś 700 słów. Nazwy zwierzątek, kolory, niektóre czasowniki (bez odmiany), przymiotniki, liczebniki itp. Generalnie programik polecamy oboje. Naprawdę dużo nam dał, bo od czerwca rozpoczęliśmy naukę z lektorem hiszpańskiego i całkiem dobrze nam idzie – nie stoimy jak te kołki w miejscu, tylko klecimy pracowicie zdania ze słów które znamy. Realnie oceniam że do września będziemy gotowi samodzielnie zanurzyć się w języku hiszpańskim na całe pięć tygodni. To otoczenie się hiszpańskim, bez możliwości używania angielskiego to też jeden z celów podróży. Nic tak nie przyspiesza nauki jak konieczność zdobycia pożywienia i spania;-)
Naszym celem jest wspólne nauczenie się hiszpańskiego, bo chcemy spędzić w tamtym rejonie kilka następnych lat. Taka wyprawa powinna nam pomóc w szybszym dotarciu do momentu przełamania – kiedy to język zaczyna się wchłaniać naturalnie „porami skóry”. Jak się ma 12 lat to nauka w szkole jest ok, młody i chłonny umysł szybko opanowuje kolejne zagadnienia, ale niestety bliżej pięćdziesiątki to już nie takie proste. Po powrocie będziemy pracować nad gramatyką, aby ułożyć sobie w głowach to co już mieć będziemy, aby zacząć regularnie czytać i pisać po hiszpańsku. Do tego filmy w tym języku i całość powinna się spiąć w sukces pt. umiem nieco hiszpańskiego;-) Bo z nauką języka tak naprawdę jest tak, że uczymy się go do końca życia. Nie da się nauczyć i umieć. Trzeba używać, stosować, rozmawiać, czytać, pisać, bo inaczej będzie to taka sztuczna umiejętność a do tego częściowa.
Na zakończenie – jak zawsze polecam to co mi się podoba. Nikt nam za to nie płaci.
No i trzymajcie za nas kciuki 😉
Hasta luego!